O jednym wręcz chciałabym na zawsze zapomnieć. Ani podczas podróży czerwcowej ani październikowej nie miałam szczęścia trafić na jedzonko, które dostarczyłoby mi niezapomnianych wrażeń smakowych. Myślę, że na te naprawdę dobre miejsca po prostu mnie nie stać, a na te dostępne cenowo i serwujące smaczne potrawy nie trafiłam. Ale to nie znaczy, że będąc w Prowansji nie jadłam nic pysznego. Wspaniałym zjawiskiem są dla mnie francuskie piekarnie. Nawet w bardzo małych miejscowościach spotyka się często więcej niż jedną. Ania jest rannym ptaszkiem i codziennie przynosiła nam na śniadanie pachnącą bagietkę i w ramach rozpusty rozpływającego się w ustach croissant'a.
W naszym maleńkim Puyricard były dwie piekarnie. W jednej z nich wybór pieczywa był zdecydowanie większy. Oprócz kilku rodzajów bagietek były różne gatunki chleba, zarówno jasnego jak i ciemnego, z mąki pszennej i żytniej, z dodatkiem ziaren lub orzechów. Po kilku dniach piekarz z daleka już rozpoznawał Anię i prowadził z nią pogawędki. Jednym ze wspólnych tematów były grzyby, gdyż sezon na nie był akurat w pełni. Ania to grzybiara, podczas kiedy ja mogę się potknąć o grzyba i pójdę dalej myśląc, że to korzeń. Nasz pan piekarz zbierał grzyby a pani w sąsiednim sklepiku je sprzedawała. We Francji zbieracze grzybów mogą zawsze udać się do najbliższej apteki aby potwierdzić, że znalezione przez nich skarby są jadalne. Aptekarze są do tego odpowiednio przygotowani. Któregoś razu natknęłyśmy się na niesamowitą ilość grzybów, które nawet ja widziałam. Ania uznała je za białe borowiki i nazbierała całą torbę. Aptekarz w Puyricard uznał jednak że "oni takich nie jedzą" i wszystkie grzybki wylądowały w śmietniku. A co Wy o nich sądzicie?
Prawdziwki czy fałszywki?
To była długa dygresja... Czas na powrót do dzisiejszego tematu, czyli naszych codziennych posiłków.
Jadąc na wycieczkę często robiłyśmy sobie kanapki lub zatrzymywałyśmy na małe co nieco w napotkanej po drodze piekarni. Oprócz pieczywa i ciastek w każdej "boulangerie" można zjeść pyszną tartę (na zimno lub na ciepło), inne słone wypieki, kanapkę lub sałatkę.
Na targach kupowałyśmy wspaniałe oliwki, tapenady, warzywa i owoce, z których wieczorem przygotowywałyśmy sobie królewską ucztę. Białe lub różowe wino z lokalnej piwnicy podkreślało smak potraw.
La boulangerie de Mamie Jane
Jedna z naszych kolorowych, domowych kolacji
Lekko pikantna tapenada warzywna
Danie główne - ryż z warzywami
A jednak jest miejsce niezwykłe, napotkane podczas tej ostatniej podróży, o którym nie mogę zapomnieć. Amorino. Amorino to sieć włoskich lodziarni, którą stworzyło dwóch przyjaciół z dzieciństwa, Cristiano Sereni i Paolo Benassi, w 2002 roku. Lody są produkowane w sposób naturalny, bez kolorantów i sztucznych aromatów. Ich smak jest nieziemski . Na lodziarnię natknęłyśmy się w Cassis. Pogoda była przepiękna i słońce grzało naprawdę mocno. Kiedy zobaczyłam przez okno niezwykle smakowicie wyglądające lody, nie wahałam się ani chwili. Lody były nakładane szpatułką i za określoną kwotę serwowano wiele różnych smaków. Na tym polega wyższość szpatułki nad kulkami :-) Wybrałam lody pistacjowe (zwykle ich nie kupuję), mango i marakuję. Pistacjowe smakowały jak świeże orzechy, a owocowe jak ... prawdziwe owoce. Do tej pory pamiętam ten smak na podniebieniu. Najlepsze lody jakie jadłam w życiu. Ślinka mi cieknie na samo wspomnienie.
Jeśli zobaczycie kiedyś taki szyld - nie zastanawiajcie się ani przez chwilę.
W Amorino można też kupić pyszne czekoladki, wypić kawę lub koktajl, pogadać z przyjaciółką lub wyznać miłość ukochanej osobie. Wprawdzie ten amorek nie ma łuku, ale wiadomo, że przez żołądek do serca ....
No comments:
Post a Comment